poniedziałek, 29 lipca 2013

Kapitanowie





       Moje szczególne zainteresowanie pracą kapitanów,  jachtowych, a potem kapitanów statków handlowych wynikało z kilku  przyczyn. Jest to profesja powszechnie uważana za prestiżową w rankingu zawodów. Niewątpliwie stanowią grupę  zawodową  o dużym respekcie  społecznym.  Obserwowałem ich uważnie, aby odkryć, jakie cechy osobowości posiadają, których nie mają    inni  członkowie  załogi statku czy jachtu.
Większość dobrych kapitanów wyróżniała się ,co może być zaskakujące,   dużą życzliwością w kontaktach międzyludzkich. Najważniejszą umiejętnością, jaką posiada, jest   umiejętność bardzo szybkiej analizy sytuacji, potem równie szybka syntezy i wydanie komendy.Rzecz jasna,jest to wparte na doświadczeniu zawodowym i wiedzy  Ważne jest, żeby z całej osobowości kapitana, emanował: spokój i pewność siebie.Widziałem przeciwieństwa tej osobowości. Wtedy na mostku dominuje chaos, a dowodzenie statkiem faktycznie wykonywał ktoś  inny.
 Wiem, że  materia w której się poruszam jest delikatna , a pisanie   o ludziach jest zajęciem nieco ryzykownym. Gdy posłano mnie na budowę statku do Gdyni , poznałem tam kapitana Sz. ,  który polubił mnie od pierwszego spotkania, z wzajemnością. Później pracowaliśmy razem na tym statku przez prawie 6 lat.
(  Planeta ).  W codziennych kontaktach miał wszystkie cechy dobrego kapitana. Miał  niesamowity autorytet, a przy tym był bezpośredni w kontaktach z załogą,. Był też świetnym dowódcą  z  talentem do prowadzenia statków. Zapraszał mnie do kabiny na herbatkę lub na  coś mocniejszego,Ulubionym tematem często poruszanym  były  kobiety. Ten temat był zawsze aktualny  pomimo, że  kapitan miał pełną rodzinę. W dobrym tonie było wspomnieć  o  swoich 
 podbojach sercowych, które on  później  komentował z nieukrywną przyjemnością. Kapitan Sz.zmarł , gdy ja kończyłem pracę na  Planecie. Gdy dowiedziałem się., że jest nieuleczalnie chory poszedłem do niego do domu i tam zastałem go przy piciu alkoholu. Powiedział, że przez ostatnie   dni swego życia będzie pił. Rodzina była wystraszona i zapłakana, Zostało mu  wtedy  3 miesiące życia.. Ta wizyta u niego wiele mnie  kosztowała, ale musiałem to  zrobić, żeby mieć później mieć szacunek do  samego siebie.
Po zakończeniu pracy  na"Planecie" wyjechałem na pierwszy  kontrakt, na którym poznałem kapitanów  libijskich. Wszyscy oni otrzymali świetne wykształcenie w  angielskich szkołach dokąd płk Kadaif  wysłał ich na koszt państwa, biegle  władali językiem angielskim .i  na  swojej pracy znali się dobrze. Na statku, na którym byłem,  z europejczyków był tylko  chief i  ja. Nasz statut  pobytu
 i  pracy był specjalny. Libijczycy oczekiwali od nas nie tylko utrzymania statku w sprawności,  ale również zachowania  zgodnego z ich religią. Byliśmy dyskretnie obserwowani, a nawet kilka razy przeszukano mi kabinę w tym jeden raz oficjalnie. Czego szukali? Nie chcieli powiedzieć. Pierwszy kapitan z Libii, pod którym pływałem pojmował to specyficznie moją gotowość do pracy i czasami w środku  nocy, wołał mnie do siebie i kazał dokręcać wkręty na suficie, w salonie i na korytarzu przed kabiną..
Poznałem stewarda, który obsługiwał tego kapitana. Kiedyś  spotkałem  go,  jak  wynosił z kapitańskiego salonu worek pełen butelek po alkoholu , pokazał mi je i  powiedział, że kapitan cały czas jest na rauszu, nie było  To  dlatego nigdy nie było widać po nim zmęczenia. Przed  Ramadanem poinformowano nas, żebyśmy  unikali  jedzenia w  dzień, a  jeżeli  ktoś  jest bardzo głodny  to może  zjeść  coś  z prowiantu pozostawionego przez kucharza  specjalnie  dla  nas.
Drugi   kapitan ,cały czas modlił się . Z nieznanych mi powodów przychodził po śniadaniu do mojej kabiny, siadał i czytał  Koran w milczeniu. Był małomówny , ale bardzo bezpośredni i za to go lubiłem.
 Po nim przyszedł   kapitan ,który równie często zaglądał do kieliszka jak ten pierwszy,  Był bardzo towarzyski,   co parę dni urządzał  party u siebie lub u chiefa. Nie piliśmy dużo, gdyż kapitanowie pilnowali się aby być sprawnym do pracy  w razie jakiejś awarii.Ten kapitan zaimponował mi jeszcze tym, że nie wstydził się zabierać swoją żonę, greczynkę na publiczne imprezy  
Żona miała jakiś rodzaj dysplazji stawu biodrowego  i niemiłosiernie kiwała się na boki,  więc poruszali się  dość wolno.,ale kapitan  zawsze  prowadził ją pod rękę.  Tworzyli dziwną  parę, nie można  było odczytać co ich tak mocno trzymało razem.       
Później zmieniłem agencję i pojechałem do Miami, gdzie miał siedzibę armator z USA  a statki
tej spółki  zarejestrowane były pod banderą  wenezuelską. Załogi też były wenezuelskie, włącznie z kapitanami. Byli wymagający w pracy dla załogi. Statki były stare i bardzo stare, roboty było bardzo dużo, często zdarzały się awarie, nieraz rozlegle. Rejon pływania- tropikalny,  było rzeczywiście nieraz ciepło, na granicy wytrzymałości.
Kapitanowie z Wenezueli utrzymywali  służbowy dystans w stosunkach z załogą i z europejczykami, którzy byli zatrudnieni na statku. Czasem wybuchał u nich temperament południowca, ale na ogół dawali  się przekonać do racji rozmówcy w sprawach  technicznych.  Byli też wrażliwi na sprawy rodzinne. Będąc  na „Seabord   Trader” miałem kapitana, który na wiadomość o śmierci mojej żony w ciągu paru godzin  wyekspediował mnie do Polski załatwiając wszystkie formalności.
Czy można porównywać  pracę  kapitanów jachtowych z pracą kapitanów żeglugi wielkiej. Można , ale napotkamy przy tym na spore trudności.  Zaczynając od podstawy czyli od  rodzaju napędu jachtu i statku motorowego Duże żaglowce to osobny temat. Napęd determinuje posiadanie określonej wiedzy kapitana na tematy  z tym związane (silnik główny - praca żaglami) Kapitan  jachtowy  z reguły prowadzi rejs sportowy lub rekreacyjny. Kapitan statku  handlowego zarządza bardzo dużym majątkiem co wymusza ostrożność i asekurację. Wspólna wydaje się być nawigacja, która dzięki szybkiemu postępowi w elektronice, staje się łatwiejsza, ale  zwiększa się też jej awaryjność (patrz awarie podczas bicia rekordów tras przez polskich żeglarzy).

wtorek, 27 listopada 2012

Chorwacja



Rijeka – podwójne wodowanie

Pomysł przewiezienia jachtu trasą kolejową do Chorwacji powstał w maszoperii "Jadrana". Jacht był nowy, zakładaliśmy więc, że nie będzie ulegał awariom. Chcieliśmy wykorzystać takie jego możliwości, jak: w miarę dobre wyposażenie na dłuższe rejsy przy stosunkowo niewielkim ciężarze i wielkości, zdolność do żeglugi po wodach otwartego morza.
Pierwszą przygodę mieliśmy już w Szczecinie. Podczas transportu jachtu wysoką naczepą na dworzec kolejowy, prześwit pod trakcją tramwajową był niebezpiecznie mały. Pod wiaduktem kolejowym na ul. Gdańskiej, też były problemy, ale przejechaliśmy prawie na styk. Kolejarze z sympatią odnosili się do nas i do naszego nietypowego ładunku. Dokonali obmiaru skrajni i wyszło, że kadłub zmieści się w chorwackich tunelach.
Sam transport do Chorwacji trwał bardzo długo, chyba około 3 tygodni.
Po otrzymaniu wiadomości, że "Jadran" stoi w Rijece na bocznicy, wyjechaliśmy skonsumować zaplanowaną przygodę.
Widok jachtu był przygnębiający. Pokład i burty zmieniły kolor na brudno-szary, co sprawiało wrażenie, jakby to był wrak jachtu. Na szczęście nic nie zginęło.
Jacht dostarczono do portu w Rijece i tam zwodowano.
Podczas klarowania przeżyliśmy niebezpieczną sytuację. Siedziałem na nadbudówce. W odległości około 50 metrów grupa dokerów kończyła właśnie pracę i szykowała się do przerwy śniadaniowej. Ustawiali swoje pojazdy, ładowarki i ciągniki na parkingu. Niektóre miały niewygaszone silniki.
Dokerzy wkrótce poszli na posiłek. W pewnym momencie widzę, jak jeden ciągnik rusza tyłem w naszym kierunku, nabiera rozpędu i szybko zbliża się. Załoga była pod pokładem, krzyknąłem do nich. Gdy wychodzili na pokład, w tym momencie ciągnik zwalił się do wody, parę metrów od rufy, oblewając ją .
Byliśmy w lekkim szoku. Żeby szybko zapomnieć o tym zdarzeniu, kapitan zarządził pilne prace na jachcie.


Epizod sztormowy

Żegluga w Chorwacji należy do tych spokojnych. Jednak trafiają się tam spotkania z wiatrami charakterystycznymi dla Chorwacji : Jugo i Bora. My przeżyliśmy Bora..
To spadło nagle. Wieczorem wiatr stężał w ciągu kilku godzin do 8 a może 9 stopni Beauforta. Pojawiła się wysoka i stroma fala. Jacht raczej dryfował niż płynął w zamierzonym kierunku. Kapitan Zaremba zdjął wszystkie żagle i niosło nas z wiatrem i falą. "Jadran" ( w tłumaczeniu z chorwackiego – "Adriatyk"), zachowywał się jak piłka na wodzie. Tę noc będę długo pamiętał. Zamknęliśmy się w kokpicie i czekaliśmy na uspokojenie się wiatru. Kapitan co jakiś czas wychylał się z kokpitu, robił przegląd świateł i widocznych obiektów. Tylko on wiedział, gdzie jesteśmy. Ja, pomimo usilnych starań nie potrafiłem określić pozycji. Gubiłem się w dużej ilości świateł.
Mój podziw dla kapitana był naprawdę duży. Potrafił przewidzieć kierunek dryfu jachtu oraz czas trwania Bora. Niosło nas w bezpiecznym kierunku. Pomimo tego, oczekiwanie nasycone było niepokojem. Siedzenie i czekanie, aż los rzuci nas tam, gdzie poniekąd chcemy, nie było łatwe.
Wiatr ucichł dopiero na drugi dzień przedpołudniem. Wtedy pojawiło się słońce i rejs znowu zaczął nam się podobać.



Dodatkowe atrakcje

W trakcie manewrów odejścia od boi, na śrubę nawinęła się lina. Wypadło na mnie, ponieważ byłem najsprawniejszy i nieźle pływałem. Rozebrałem się i z nożem w ręku zanurkowałem. Lina była twarda, cięcie szło opornie. Nurkowałem parę razy, aż w końcu przeciąłem ją i resztki zdjąłem z wału śrubowego.. Woda była bardzo zimna. Po powrocie na jacht byłem dosłownie siny i całe ciało drżało, niezależnie od mojej woli. Długo się rozgrzewałem.
Nasz rejs odbywał się w maju a więc przed sezonem. Chcieliśmy poznać ten kraj bez tej armii turystów i to nam się udało.
Gdy zablokował się fał grota na topie masztu,to trzeba było tam się dostać. Wiele razy wjeżdżałem na ławce bosmańskiej na maszt, ale to były zajęcia w porcie.Teraz akcja będzie na morzu.Wciągnęli mnie. Muszę powiedzieć, że jacht, gdy patrzymy na niego z góry, z nawet tak niewielkiej wysokości (17 metrów), na tle ciemnogranatowej wody, prezentuje się pięknie. Awarię bloczka usunąłem. W trakcie pracy zabrakło mi trzeciej ręki. Przytrzymałem stalowy fał w zębach, które się lekko nadkruszyły, ale była to drobnostka w porównaniu z radością z usunięcia awarii.

Niespodziewany atak

Przepływając wzdłuż skalistego brzegu, chcieliśmy zakotwiczyć w niewielkiej zatoce.Gdy już byliśmy blisko brzegu, nagle dostaliśmy się pod atak rzucanych kamieni z brzegu.Uciekliśmy stamtąd i zakotwiczyliśmy w innym miejscu - nieopodal. Ten incydent zaciekawił nas. Kto to mógł rzucać? Dwuosobowa delegacja, czyli ja z kolegą dostaliśmy się na brzeg bączkiem, który stale trzymaliśmy na pokładzie. Poszliśmy w podejrzane miejsce. Zaczęliśmy iść szpalerem krzaków, na końcu którego, widać było część stolika. Po dojściu do niego, pojawił się dobrze zbudowany mężczyzna, który tonem nie znoszącym sprzeciwu, kazał zdjąć nam jedyny strój jakim były spodenki. Sam był w spodenkach. Zapłaciliśmy drobną kwotę za bilety i poszliśmy dalej tą samą drogą, ale już lekko wystraszeni takim rozwojem sytuacji. Nigdy nie byliśmy w Polsce na plaży nudystów, a na taką prawdopodobnie wiodła nas ta ścieżka.. Ku naszemu przerażeniu, z naprzeciwka zbliżała się całkiem naga, mocno opalona kobieta. Ile nas kosztował wysiłek umysłowy i nie tylko, żeby nie dać poznać, że jesteśmy z innej planety, to tylko Bóg wie. Ale udało się. Doszliśmy na samą plażę a tam tłum ludzi też całkiem gołych. Szybko położyliśmy się na skrawku ziemi i szczęśliwi, bezpieczni, rozglądamy się wokoło. W tłumie spacerujących przeważali ludzie starsi, których ciała nie były symbolami piękna, więc widok nie był najciekawszy. Po pół godzinie zauważyliśmy, że nikt na nas nie zwraca uwagi, co nas bardzo uradowało. Poczuliśmy, że możemy wstać.
Spacer po plaży był dla nas psychicznym i fizycznym odpoczynkiem po długim pobycie na jachcie. Okazało się, że pozbycie się ubrania powoduje poczucie wyzwolenia , a to z kolei pozwala odpocząć całemu organizmowi. Banalnie mówiąc, czuliśmy się częścią natury. Mieliśmy tyle wrażeń, że nie chcieliśmy dochodzić, skąd były te kamienie.Wróciliśmy na jacht.


Ukryta winiarnia

W pewnym mieście, którego nazwy już nie pamiętam, wybrałem się na spacer. Przechodziłem koło parku i usiadłem na ławce. Obok siedział starszy pan o twarzy mocno pooranej zmarszczkami. Zaczęła się rozmowa. Powiedziałem, że jestem z Polski. Ożywił się. W czasie wojny walczył w jednym oddziale partyzanckim z Polakiem, który był jego przyjacielem. Zaprosił mnie na wino.
Po przejściu paru ulic, stanęliśmy przed bramą domu, na której wisiał pęk słomy i powiedział - to tutaj. Zaraz wyjaśnił, że to znak dla miejscowych. Nie chcą, żeby ktoś obcy tam wchodził a już na pewno nie Niemcy, których wszędzie było pełno.
W pomieszczeniu o ścianach pomalowanych na biało, stały stoły, ławy i ogromne beczki. Obecni z ciekawością spoglądali na mnie. Mój przewodnik zaraz wszystko wyjaśnił i zauważyłem przyjazne uśmiechy na ich twarzach. Byli to zwykli ludzie, ubrani przeciętnie, przeważnie starsi.
Piliśmy czerwone wytrawne, niestare wino z dużych kubków. Każdy , kto chciał się napić, podchodził do beczki, otwierał kurek i nalewał sobie tyle, ile chciał. Ja piłem za darmo, płacił mój przewodnik.Po kilku kolejkach zauważyłem, że jest dobrze pijany i usnął z głową na stole. Wtedy podchodzili do mnie inni biesiadnicy i też chcieli się ze mną napić, co jak sądzę, mogło być oznaką podziwu. Miałem według nich mocną głowę, a tego się po mnie nie spodziewali. Ja też nie.Opuściłem winiarnię w dobrej kondycji, ale już sam, nie wydając przy tym ani centa.
Polacy są w każdym zakątku świata. Kiedyś wpłynęliśmy późnym wieczorem do położonego wśród lasu, bardzo małego portu, gdzieś na południu Chorwacji. Keja mieściła 2 jachty, wokoło żywej duszy. Po dobrej godzinie, pojawił się jakiś człowiek. Powiedział, że jest Polakiem, byłym partyzantem, który walczył na tym terenie, tu poznał żonę i tu pozostał.
Spotkania z rodakami i ślady ich pobytów w Chorwacji, to mniej znany wątek tego rejsu.
Lubię spacerować samemu po zakątkach miasta, nie często odwiedzanych przez turystów. Inna jest wówczas percepcja odbieranych wrażeń. Można spotkać i poznać ciekawych ludzi. Polecam ten sposób uprawiania turystyki.


Wyroby ze srebra - biżuteria i ozdoby


Nasz rejs odbywał się przed sezonem turystycznym. W rodzinnych sklepikach na małych wyspach byliśmy jednymi z nielicznych klientów. Wykorzystywaliśmy tę okoliczność do starań o obniżenie cen za kupowane ozdoby dla naszych żon i kobiet. W trakcie negocjacji, które trwały godzinami, wychodziliśmy wielokrotnie ze sklepu a po chwili sprzedawca po nas wybiegał i wciągał z powrotem. Dużo nauczyłem się od Zbyszka, który pokazał mistrzostwo w targowaniu.
Wyroby były prześliczne. W oprawach ze srebrnego drutu łączonego według motywów ze świata roślin, osadzane były: korale białe, czerwone, kamienie półszlachetne, perły. Kupowaliśmy też naszyjniki i bransolety z korali. Sprzedawcy udowadniali nam, że sprzedają ze stratą, ale po zakończeniu transakcji, nagle zmieniali się w zadowolonych, gratulowali nam talentu do targowania. Dla nich sama czynność targowania, była czymś niezbędnym do samozadowolenia - była sensem ich pracy.








środa, 31 października 2012

Chief





       Moje szczególne zainteresowanie pracą kapitanów,  jachtowych, a potem ków statków handlowych wynikało z kilku  przyczyn. Jest to profesja powszechnie uważana za prestiżową w rankingu zawodów. Niewątpliwie stanowią grupę  zawodową  o dużym respekcie  społecznym.  Obserwowałem ich uważnie, aby odkryć, jakie cechy osobowości posiadają, których nie mają    inni  członkowie  załogi statku czy jachtu.
Większość dobrych kapitanów wyróżniała się ,co może być zaskakujące,   dużą życzliwością w kontaktach międzyludzkich. Najważniejszą umiejętnością, jaką posiadajest   umiejętność bardzo szybkiej analizy sytuacji, potem równie szybka syntezy i wydanie komendy.Rzecz jasna,jest to wparte na doświadczeniu zawodowym i wiedzy  Ważne jest, żeby z całej osobowości kapitana, emanował: spokój i pewność siebie.Widziałem przeciwieństwa tej osobowości. Wtedy na mostku dominuje chaos, a dowodzenie statkiem faktycznie wykonywał ktoś  inny.
 Wiem, że  materia w której się poruszam jest delikatna , a pisanie   o ludziach jest zajęciem nieco ryzykownym. Gdy posłano mnie na budowę statku do Gdyni , poznałem tam kapitana Sz. ,  który polubił mnie od pierwszego spotkaniaz wzajemnością. Później pracowaliśmy razem na tym statku przez prawie 6 lat.
(  Planeta ).  W codziennych kontaktach miał wszystkie cechy dobrego kapitana. Miał  niesamowity autorytet, a przy tym był bezpośredni w kontaktach z załogą,. Był też świetnym dowódcą  z  talentem do prowadzenia statków. Zapraszał mnie do kabiny na herbatkę lub na  coś mocniejszego,Ulubionym tematem często poruszanym  były  kobiety. Ten temat był zawsze aktualny  pomimo, że  kapitan miał pełną rodzinę. W dobrym tonie było wspomnieć  o  swoich 
 podbojach sercowych, które on  później  komentował z nieukrywną przyjemnością. Kapitan Sz.zmarł gdy ja kończyłem pracę na  Planecie. Gdy dowiedziałem się., że jest nieuleczalnie chory poszedłem do niego do domu i tam zastałem go przy piciu alkoholu. Powiedział, że przez ostatnie   dni swego życia będzie pił. Rodzina była wystraszona i zapłakana, Zostało mu  wtedy  3 miesiące życia.. Ta wizyta u niego wiele mnie  kosztowała, ale musiałem to  zrobić, żeby mieć później mieć szacunek do  samego siebie.
Po zakończeniu pracy  na"Planecie" wyjechałem na pierwszy  kontrakt, na którym poznałem kapitanów  libijskich. Wszyscy oni otrzymali świetne wykształcenie w  angielskich szkołach dokąd płk Kadaif  wysłał ich na koszt państwa, biegle  władali językiem angielskim .i  na  swojej pracy znali się dobrze. Na statku, na którym byłem,  z europejczyków był tylko  chief i  ja. Nasz statut  pobytu
  pracy był specjalny. Libijczycy oczekiwali od nas nie tylko utrzymania statku w sprawności,  ale również zachowania  zgodnego z ich religią. Byliśmy dyskretnie obserwowani, a nawet kilka razy przeszukano mi kabinę w tym jeden raz oficjalnie. Czego szukali? Nie chcieli powiedzieć. Pierwszy kapitan z Libii, pod którym pływałem pojmował to specyficznie moją gotowość do pracy i czasami w środku  nocy, wołał mnie do siebie i kazał dokręcać wkręty na suficie, w salonie i na korytarzu przed kabiną..
Poznałem stewarda, który obsługiwał tego kapitana. Kiedyś  spotkałem  go,  jak  wynosił z kapitańskiego salonu worek pełen butelek po alkoholu , pokazał mi je i  powiedział, że kapitan cały czas jest na rauszu, nie było  To  dlatego nigdy nie było widać po nim zmęczenia. Przed  Ramadanem poinformowano nas, żebyśmy  unikali  jedzenia w  dzień, a  jeżeli  ktoś  jest bardzo głodny  to może  zjeść  coś  z prowiantu pozostawionego przez kucharza  specjalnie  dla  nas.
Drugi   kapitan ,cały czas modlił się . Z nieznanych mi powodów przychodził po śniadaniu do mojej kabiny, siadał i czytał  Koran w milczeniu. Był małomówny , ale bardzo bezpośredni i za to go lubiłem.
 Po nim przyszedł   kapitan ,który równie często zaglądał do kieliszka jak ten pierwszy,  Był bardzo towarzyski  co parę dni urządzał  party u siebie lub u chiefa. Nie piliśmy dużo, gdyż kapitanowie pilnowali się aby być sprawnym do pracy  w razie jakiejś awarii.Ten kapitan zaimponował mi jeszcze tymże nie wstydził się zabierać swoją żonę, greczynkę na publiczne imprezy  
Żona miała jakiś rodzaj dysplazji stawu biodrowego  i niemiłosiernie kiwała się na boki więc poruszali się  dość wolno.,ale kapitan  zawsze  prowadził ją pod rękę.  Tworzyli dziwną  parę, nie można  było odczytać co ich tak mocno trzymało razem.       
Później zmieniłem agencję i pojechałem do Miami, gdzie miał siedzibę armator z USA  a statki
tej spółki  zarejestrowane były pod banderą  wenezuelską. Załogi też były wenezuelskie, włącznie z kapitanami. Byli wymagający w pracy dla załogi. Statki były stare i bardzo stare, roboty było bardzo dużo, często zdarzały się awarie, nieraz rozlegle. Rejon pływania- tropikalny,  było rzeczywiście nieraz ciepło, na granicy wytrzymałości.
Kapitanowie z Wenezueli utrzymywali  służbowy dystans w stosunkach z załogą i z europejczykami, którzy byli zatrudnieni na statku. Czasem wybuchał u nich temperament południowca, ale na ogół dawali  się przekonać do racji rozmówcy w sprawach  technicznych.  Byli też wrażliwi na sprawy rodzinne. Będąc  na „Seabord   Trader” miałem kapitana, który na wiadomość o śmierci mojej żony w ciągu paru godzin  wyekspediował mnie do Polski załatwiając wszystkie formalności.
Czy można porównywać  pracę  kapitanów jachtowych z pracą kapitanów żeglugi wielkiej. Można , ale napotkamy przy tym na spore trudności.  Zaczynając od podstawy czyli od  rodzaju napędu jachtu i statku motorowego Duże żaglowce to osobny temat. Napęd determinuje posiadanie określonej wiedzy kapitana na tematy  z tym związane (silnik główny - praca żaglami) Kapitan  jachtowy  z reguły prowadzi rejs sportowy lub rekreacyjny. Kapitan statku  handlowego zarządza bardzo dużym majątkiem co wymusza ostrożność i asekurację. Wspólna wydaje się być nawigacja, która dzięki szybkiemu postępowi w elektronice, staje się łatwiejsza, ale  zwiększa się też jej awaryjność (patrz awarie podczas bicia rekordów tras przez polskich żeglarzy).apitan

Statek


    Była to jedna z tych łajb, które na pewno mają inteligencję i własny kodeks moralny a może i karny. Każdy, kto o tym wie i szanuje te kodeksy, może liczyć na wzajemność czyli pomoc w trudnej sytuacji. Odwrotnie też to działa. Złe myśli, głośne i obelżywe wyzwiska pod adresem statku powodują, że delikwent ma pecha i dziwnie często psują mu się urządzenia, a nieszczęśliwe wypadki nie omijają go.
    Dostałem kontrakt na „Seaboard Trader”. Wielogodzinny przelot przez Atlantyk. Później jeszcze dwie przesiadki i wylądowałem w Miami. Agent bez trudu odnalazł mnie na lotnisku. Jego śniada karnacja wskazywała na latynoski kraj pochodzenia. Był zaskoczony moim przyzwoitym angielskim. Widocznie miał mniej udane doświadczenia z moimi rodakami.
    Było ciepło, ale nie gorąco. Niebo za lekką mgiełką. Jechaliśmy busem w kierunku portu. Widać było aleje obsadzone palmami. Trafiały się również kanały z motorówkami. Dla europejczyka był to sielski krajobraz. Po pół godzinie jazdy, wjechaliśmy do portu. Po raz pierwszy zobaczyłem ten statek. Nieco archaiczny kształt kadłuba i nadbudówki wskazywał na zaawansowany już wiek staruszka. Bus zatrzymał się przed opuszczoną rampą rufową. Trwał jednocześnie wyładunek i załadunek. Wszystko odbywało się na kołach. Wielkie naczepy wtaczane były do brzucha statku i tam mocowane do pokładu za pomocą łańcuchów. Inne były wytaczane. Ekipy robotników składające się niemal wyłącznie z Murzynów, w dymie ze spalin, ogłuszającym hałasie i wysokiej temperaturze, wykonywały swoją pracę w zawrotnym tempie. Ciągniki, jak smoki, rycząc silnikami poruszały się z wielką szybkością,, zwinnie się wymijając. Był to rodzaj cyrku. Stałem i patrzyłem jak zahipnotyzowany. Obudził mnie głos agenta, że tablica jest na 20.00. Nie miałem dużo czasu. Elektryk, którego zmieniałem, był już spakowany i gotowy do opuszczenia statku. Przekazaliśmy sobie informacje, które uważaliśmy za potrzebne. Wiadomo,że nie ma więcej na to czasu niż kilka godzin. Ten elektryk był akurat mało rozmowny i niezbyt skory do podzielenia się wiedzą o urządzeniach elektrycznych ze mną. Szybko też wyjechał na lotnisko. Za każdym razem, gdy przejmuję od poprzednika statek to mam wrażenie, że jest to skok w nieznane, żeby nie powiedzieć w przepaść. Za parę godzin będzie zależało bardzo wiele od elektryka, wszyscy na niego liczą, ufają mu, a w jego głowie pojawiają się myśli, które gdyby poznał jego chief to zostałbym zwolniony. Co ja tu robię? Mogłem na lądzie, na przykład być stróżem albo nawet kelnerem. Na szczęście myśli nie widać. To jest jak uczucie, które cię ogarnia, gdy po raz pierwszy do przedszkola przyprowadziła cię mama i zaraz potem odeszła. Trzeba z tym się jakoś uporać. Pomagają w tym zwyczaje i doświadczenie nabyte w tym zawodzie przez lata. Niestety to jeszcze nie gwarantuje pracy bez kłopotów. Zwykle statek z inteligencją i charakterem poddaje nowego elektryka swoistemu egzaminowi, jakby testowi. w krótkim czasie nagle zaczyna się psuć wiele urządzeń, które przedtem nie ulegały nigdy lub bardzo rzadko awariom. Czasami dochodzi do sytuacji groteskowych. Biednego elektryka zmęczonego i zlanego potem załoga uznaje za pechowca i otrzymuje on odpowiednie do urody przezwisko, którego on sam jeszcze długo nie pozna.
    Zastanawiałem się jaki scenariusz „on” dla mnie przygotowuje.
Załoga była z Kolumbii. Oprócz mnie, drugim europejczykiem też polakiem był chief z maszyny. Gdy ich później poznałem, byli to ludzie weseli z pozytywnym stosunkiem do świata.
    Zapadał zmierzch. Staruszek gotował się do wyjścia w morze. Zapalono światła na pokładzie. Moje stanowisko podczas manewrów jest w CMK (Centrala Manewrowo Kontrolna) w maszynowni i tam też byłem. Rozpoczęły się manewry wyjściowe, zastartował silnik główny. Chwilę potem poczuliśmy silny wstrząs i z mostku przyszła komenda, aby zatrzymać silnik. Wezwano mnie na mostek. Gdy wszedłem tam, zauważyłem nastrój lekkiego napięcia. Wytłumaczono mi, co się stało. Otóż, gdy tylko uruchomiono ster strumieniowy na dziobie, ten samoistnie przestawił łopatki śruby na full i tym sposobem pchnął dziób statku w prawo, który uderzył o nabrzeże. Szczęściem, oficer obsługujący ster, gdy zauważył awarię natychmiast wyłączył urządzenie.
    Wszystkie oczy były zwrócone teraz na mnie. Było spokojnie, nikt nie komentował, ani nie podnosił głosu. Panowała cisza. Zacząłem szukać części sterowniczej tego steru. Znalazłem. Poszedłem po instrukcję i dokumentację do kabiny. Znalazłem je, ale były w złym stanie. Postanowiłem bliżej przyjrzeć się kasetom, które można łatwo wymienić. Wyjmowałem poszczególne kasety i usiłowałem znaleźć w nich uszkodzenie. Prawdę mówiąc nadrabiałem miną, ponieważ wśród tysięcy drobnych elementów elektronicznych, nie miałem szans na znalezienie tego uszkodzonego. Moją uwagę przykuł duży kondensator. Wiedziałem, że mają tendencję do uszkodzeń. Za chwilę po sprawdzeniu wiedziałem, że jest niesprawny. Na mostku znajdowała się skrzynka częściami zapasowymi, więc szybko wymieniłem kasetę na zapasową. Pozakrywałem skrzynki i powiedziałem - możemy sprawdzić.
    Kapitan ostrożnie wychylił rączkę steru i udało się. Ster działał prawidłowo. Takie chwile pamięta się przez całe życie. Kto wie, czy nie stanowią sensu życia, którego ciągle szukamy.
    Po tym teście, statek-staruszek dał mi spokój. Praca na tym kontrakcie była ciężka. Nieraz, żeby utrzymać statek w ruchu balansowało się na granicy ryzyka. Oczywiście, czyniłem możliwe zabezpieczenia. Tam słów, „nie można czegoś zrobić” ,lepiej nie używać, bo można następny raz nie pojechać.
    Kontrakt mój zbliżał się do końca. Nadszedł ostatni dzień rejsu. Statek wchodził do portu. Po wejściu, jak zawsze, nastąpiły manewry zacumowania  i właśnie w tym momencie, następuje duża awaria rozdzielnicy elektrycznej na dziobie. Pomimo to, udało się statek zacumować. Od razu pomyślałem sobie, że staruszek czekał z tą awarią do końca rejsu, aby przetestować nowego elektryka, podobnie jak mnie sprawdził, gdy rozpoczynałem na nim kontrakt. Byłem mu wdzięczny, że oszczędził mi wiele pracy, którą musiałbym wykonać, gdyby to się stało w trakcie rejsu. Pozdrawiam Ciebie 'Seaboard Trader” - jeżeli jeszcze istniejesz. Dziękuję.




Rejs



         Jacht spokojnie rozcinał wodę, która chlupocząc, pieściła jego burty. Opuściliśmy port jachtowy, aby popłynąć na „daleką” wyprawę do Wolina, miasteczka nad Dziwną. Byliśmy już w rejsie parę godzin. Płynęliśmy „Jadranem”, niewielkim jachtem typu Nefryt o długości ok. 7 m z kabiną ,o powierzchni żagli 30 m.kw. Jacht ten miał balast jak duże jachty i był użytkowany do rejsów po Morzu Adriatyckim. Miał też mały silnik 12 KM. Załoga liczyła 4 osoby włącznie z moją żoną. Nastrój w załodze był optymistyczny, wyprawa zapowiadała się ciekawie. Słońce grzało, opalaliśmy się. To miał być mój pierwszy samodzielny rejs po zdaniu egzaminu na sternika. Trochę serce mi mocniej biło, ale wtedy mówiłem sobie, że znasz tę trasę, że wiele razy przepłynąłeś ją z kolegami. Minęliśmy Trzebież, wyszliśmy na Zalew Szczeciński i skręciliśmy w prawo na przesmyk woliński. Pogoda już nie była taka ładna. Zanosiło się na jej zmianę. Było późne popołudnie a ja chciałem, żeby ten sławny przesmyk przejść przed nocą, kiedy widoczność będzie ułatwiała drogę. Przesmyk to pogłębiony do kilku metrów wąski o szerokośc ok.i 15 metrów kanał między mieliznami z piasku , które nieustannie zmieniają położenie pod wpływem silnych prądów i falowania. Najlepiej przejść go jednym halsem i tak chciałem zrobić, ponieważ kierunek wiatru mi sprzyjał. Gdy zbliżaliśmy się do przesmyku zwiększyła się siła wiatru w dalszym ciągu z korzystnego kierunku i wzrosła fala. Miałem taki moment zawahania, ale przesmyk wydawał się być w zasięgu ręki. Dokładnie, jak gdyby ktoś zaplanował, po wejściu w przesmyk, rozpętało się piekło. Wiatr zmienił kierunek co zmusiło mnie do halsowania na niewielkiej szerokości przesmyku. Nadszedł huraganowy szkwał, który zmusił nas do zrzucenia żagli, żeby je i jacht uratować. Zdryfowało nas na mieliznę i jacht balastem zaczął uderzać o dno. Nadeszła nawałnica od której zrobiło się ciemno, a widoczność na skutek obecności pyłu wodnego spadła niemal do zera. Straciliśmy orientację, ale nie do końca. Uratowała nas w pewnym sensie pogłębiarka, stojąca przy torze wodnym , której bardzo silne światła cały czas było widać. Dzięki niej, pomyślałem, mamy szansę wyjść z tego. Uderzenia jachtu o dno można porównać do uczucia chwilowej utraty ziemi pod stopami. Czujesz, że kadłub jest żywym stworzeniem i coś go chce zabić. Dodatkowy efekt to głuchy odgłos dobiegający z dna jachtu przy każdym uderzeniu. Dominuje myśl, kiedy pęknie i co się stanie jak pęknie. Nie było czasu na słuchanie.
Musiałem coś zrobić, żeby uratować życie swoje i załogi. Tymczasem na niebie pojawiły się czerwone rakiety. Pomyślałem, nie jestem sam. Strzelały je załogi innych jachtów wzywający pomocy, które znajdowały się na Zalewie. Nigdy nie zapomnę mojej żony „Lucka”, która w takiej chwili powiedziała do mnie wyraźnie - „Janusz, ty sobie nie dasz rady?, rób co uważasz za potrzebne, potrafisz!”. Ten głos pamiętam do dzisiaj.
Próby z silnikiem, przy przechylonym jachcie nic nie dały. Silnik był za słaby na tę siłę wiatru i fal. Postanowiłem, zaryzykować wszystko czyli życie swoje i załogi, przechylając jacht siłą wiatru i wciągniętego na maszt żagla (grota), do paru metrów nad powierzchnię wody. Zniosło nas już wtedy na około 1 m głębokości a może mniej? Liczyłem się z tym, że do jachtu wleje się woda, ale wcześniej uda nam się zejść na głębszą wodę. Pomagaliśmy sobie silnikiem. Żagiel wciągnięty, ale nie wybrany trzepotał, jakby chciał się urwać. Wiało nieźle, jakieś 8 w skali Beauforta.
Gdy go wybraliśmy jacht przechylił się niemal do poziomu, do środka wlało się trochę wody, maszt z żaglem znalazł się niebezpiecznie blisko wody
i udało się. Jacht jak gdyby sam zsunął się z płycizny, wyprostował się
i zaczął płynąć. Nie było czasu na pokazywanie radości na którą było za wcześnie. Halsowaliśmy żmudnie na tym wąskim pasemku głębokiej wody obserwując światła pogłębiarki. Nie wiem jak długo trwało to halsowanie
z przesmyku, zatraciliśmy w tej sytuacji poczucie czasu. Byliśmy znowu na Zalewie. Dwóch członków załogi zapadło w letarg, jakiś rodzaj stresu, więc zostałem ja z żoną do obsługi jachtu.
Wiatr zmienił kierunek, na zachodni i stężał.”Jadran” nie potrafi halsować pod silny wiatr. Dobrze jest gdy podczas takiego halsowania utrzymuje pozycję. Oceniłem, że nie będę mógł posuwać się w kierunku pogłębiarki i lepiej będzie gdy rzucę kotwicę, poczekam do rana. Wraz z żoną rzuciliśmy ją. Była chwila oddechu. Zmienialiśmy się na krótkich wachtach. W dalszym ciągu trwały „pokazy” czerwonych rakiet na niebie. Tej nocy trwało kilka akcji ratunkowych na Zalewie o czym dowiedzieliśmy się później .Niestety szczęście nas znowu opuściło. Kotwica puszczała i jacht dryfował w kierunku brzegu. Emocje były duże. Zwykle około 5 godziny rano wiatr siada. Niemal w ostatniej chwili z żoną podnieśliśmy kotwicę, gdy wiatr zelżał, właśnie o tej godzinie. Do brzegu było już niebezpiecznie blisko. Postawiliśmy oba żagle i szczęśliwi zaczęliśmy płynąć do portu w Trzebieży. Byliśmy tak zmęczeni, że nie pamiętam, wejścia do portu, zacumowania. Obudziła mnie żona. Musieliśmy wracać do domu.
Pomimo, że do celu wyprawy nie dopłynąłem, to byłem dumny, że
w ekstremalnych warunkach tak zwanego „białego szkwału” - na samym przesmyku, dałem sobie radę, do czego wielki wkład miała przede wszystkim moja żona Lucyna.
Ten esej napisałem ku czci i pamięci wspaniałego „Lucka.

Trzy epizody z Grecji

Torebka


Przygoda nasza zdarzyła się w porcie w Pireusie. Byliśmy w rejsie po Morzu Egejskim jachtem "Bonito" pod kapitanem Ziemowitem Ostrowskim. Załoga: Jola Bem, moja żona, Zbyszek .i ja. Stanęliśmy w zakątku basenu.Sklarowaliśmy jacht i przygotowaliśmy się do wyjścia do miasta. Jacht stał prostopadle dziobem do wysokiej betonowej kei. Wyjście z jachtu wymagało ostrożności i wykonania skoku z dziobu na keję, po uprzednim przyciągnięciu jachtu na cumach. Jola wychodziła przedostatnia, na jachcie pozostawał jeszcze kapitan. W czasie skoku wypuściła torebkę z ręki, w której znajdowały się wszystkie pieniądze i dokumenty załogi.
Torebka zniknęła pod  wodą, na  powierzchni której pływało mnóstwo śmieci. Kapitan Ostrowski od razu zaczął się rozbierać do nurkowania. Wkrótce wykonał pierwszy skok, który jednak okazał się nieudany. Żeby skrócić czas nurkowania do dna , zapytaliśmy właściciela  pobliskiego warsztatu, czy możemy wrzucić do wody dużą stalową felgę z uwiązaną liną. Grek zgodził się. Po wrzuceniu felgi kapitan rozpoczął serię nurkowań na niemałą w tym miejscu głębokość, posługując się liną. Załoga była przekonana, że torebka jest stracona. Mieliśmy więc wyjątkowe szczęście, gdy w ręku kapitana zobaczyliśmy ją ponownie. Zamknięta leżała na dnie parę godzin, ale to wystarczyło by do środka dostały się małe skorupiaki. Wszystkie dokumenty i pieniądze odzyskaliśmy, ale wyjście do miasta przełożyliśmy na drugi dzień.


Obiad
Tego dnia, podczas żeglugi po Morzu Egejskim obiad gotowała moja żona. Składał się, jak zwykle z zupy, drugiego dania i kompotu. Morze było spokojne, więc gotowanie przebiegało bez przeszkód. Kucharz głośno powiedział  - obiad gotowy i usiedliśmy do stołu. Po kilku łyżkach  przerwaliśmy jedzenie. Zupa i drugie danie były tak mocno posolone, że zjedzenie ich było niemożliwe. Przy stole zapadło milczenie. Nikt nie chciał komentować tego wydarzenia, ponieważ kapitan jak by nic się nie stało, kontynuował jedzenie. Zjadł wszystko, powiedział "dziękuję" i wyszedł na pokład. Byliśmy w szoku. Obserwowaliśmy kapitana, ale zachowywał się normalnie. Nawet nie poprosił o dodatkowe picie.


Na granicy życia

Pogoda była jak zwykle wspaniała. Ktoś zaproponował kąpiel. Miejsce było atrakcyjne – środek Morza Egejskiego. Opuściliśmy składaną drabinkę na pawęży rufowej i schodziliśmy po niej do wody. Na jachcie pozostała moja żona, która bała się aż tak głębokiej wody. Żagle były opuszczone.
Kąpiel , po długim przebywaniu na jachcie, była  prawdziwą rozkoszą. Troszkę za późno zauważyliśmy, że jacht zaczął się oddalać. Lucyna na jachcie zaczęła przeraźliwie krzyczeć. W pogoń za jachtem ruszył kapitan. Umiejętności pływackie, jakie nabył w czasie treningów, jako zawodnik, teraz bardzo przydały się.. Dogonił jacht, wspiął się na pokład, uruchomił silnik i zawrócił po nas. Dopiero po powrocie na jacht w pełni zrozumieliśmy sytuację. To było jak życie po życiu. Sielanka w krótkim czasie mogła zamienić się tragedię.



 .

Mistrzostwa Polski w Żeglarstwie

    Gdy komuś powiem, że brałem udział w Mistrzostwach Polski w żeglarstwie, to ten ktoś może popukać się w czoło i uśmiechnąć się znacząco. Ale mnie to się zdarzyło, w czym jak zwykle pomógł przypadek.
Lepiej będzie, gdy zacznę jednak od początku. Jest 25 sierpień 1971 roku, późny wieczór, "Nadir " wychodzi ze Świnoujścia pod kapitanem Kostro. Na pokładzie ze stopniem żeglarza Janusz Szyndler, jako załogant. Dla niego rozpoczyna się przygoda z morzem, do której dążył, gdyż uznał, że jego dotychczasowe życie nie było wystarczająco ciekawe. Jest posztormowa nieprzyjemna fala. Dostaje zakaz wychodzenia na pokład, odczuwa objawy choroby morskiej, obserwuje morze z luku zejściówki. Za rufą coraz mniejsze światła Świnoujścia. Widzi kolorowe i białe światełka statków stojących na redzie i tych, które płyną. Dziwi się, jak kapitan i dwaj oficerowie potrafią na tej podstawie określić, czy istnieje możliwość kolizji z nimi. Wyznaczone zostają wachty. Na wachcie uczy się sterować i ustawiać kadłub odpowiednio do fali. Nauka idzie mu dobrze. Powoli wchodzi w rytm wacht. Najgorzej jest z gotowaniem posiłków. Podczas gotowania nasila się u niego choroba morska, co jest rzeczą normalną. Gdy przypada na niego przygotowanie posiłku, z trudem tworzy jedno mało urozmaicone danie. Pogoda nie rozpieszcza załogę, aż do Władysławowa utrzymuje się silny wiatr z kierunków zmuszających do halsowania. Jacht cieknie. Na jego koję przedostaje się woda z okolic połączenia kadłuba z pokładem. Często trzeba wybierać wodę z zęzy. Zaadoptowanie do nowych warunków następuje po kilku dniach bezsenności. Kapitan boi się wypuścić go na pokład przy ciężkiej pogodzie. Do zmiany żagli zrywani są ci sami ludzie z dużym doświadczeniem. Pracują, nic nie mówiąc, ale widać, że są bardzo zmęczeni. Wreszcie port. Odpoczynek i klarowanie jachtu.
    Tak się złożyło, że nasza droga powrotna do Świnoujścia pokrywała się z organizowanym na tej trasie etapem Mistrzostw Polski w żeglarstwie. Kapitan Kostro podjął śmiałą decyzję, startujemy w tym etapie. Rejs powrotny okazał się niezwykle ciężki. Na szczęście "Nadir" to dzielny i odporny na ciężkie warunki jacht. Gdy jeden sztorm się kończył, drugi zaczynał. Na sztagu pracował tylko sztormowy fok, który mógł w każdej chwili odlecieć. Z trudem udawało się zrobić herbatę i zupki z torebek. Wnętrze jachtu wyglądało żałośnie. Mokre żagle zajmowały dużo miejsca. Spanie było sztuką. Były co prawda sztormdechy, ale i tak trzeba było znaleźć właściwą pozycję i nie myśleć o mokrych częściach ubrania. Dopiero w ekstremalnych warunkach możemy być zdumieni do czego człowiek jest zdolny. To już nie były mistrzostwa Polski, ale walka o przetrwanie.Po kilku dniach weszliśmy do Świnoujścia. Na przystani AZS w Szczecinie panował niepokój, nie było "Pegaza" pod kapitanem Marczakiem. Nie było też wiadomości, gdzie się znajdują. Przypłynęli na drugi dzień. Pękła im wanta sztagowa. Na całe szczęście mieli świetnie wyszkoloną załogę. Podczas sztormu załogant wszedł na maszt i zamocował tam zapasową wantę. Załoga tego jachtu sprawiała wrażenie jakby wróciła z bardzo dalekiej podróży i była  szczęśliwa z tego powodu.
    Takie było moje pierwsze zetknięcie się z żeglarstwem morskim. Muszę przyznać- niełatwe. Tu można by porównywać tamte warunki pływania i sprzęt do dzisiejszych, ale to nie ma sensu, ponieważ całe otoczenie (włącznie z ustrojem) było inne. W regatach o Mistrzostwo Polski (brzmi dumnie) zajęliśmy ostatnie miejsce ale zostaliśmy sklasyfikowani i to pozostaje w pamięci, chociaż sam start na poniemieckim jachcie wydobytym po wojnie z dna basenu wydaje się być surrealistycznym żartem.